smutku... Las w dole zapełniony był mgłą poranną o barwie ziarn jałowcu wczesną jesienią.
Wyniosły czub buka, zabłąkanego między świerkową czeredę, zdawał się spływać z chmur. Rafał zwolna szedł w las i trafił na potok, płynący z boku góry. Poznał go... Zwalone drzewo i wodospad... Stanął nad jego brzegiem i patrzał, jak wartki nurt niesie między głazami liście, przez wiatr zdarte z czoła buka, jak z nich tworzy rude groble, wiry krążące po płaniach i szerokie zatory.
Myślał żałobnie o liściu buka, który był niegdyś maleńki u łona matki-gałęzi, pełnego słodyczy soków, o burzach wiosny, co nad młodym liściem przeleciały, w kościste turnie trzaskając ogniami piorunów, o halnych wiatrach, wydzierających z łona gór przepiękne chmury... Ten sam liść pędzi teraz pospołu z innymi, by stworzyć kupę gnoju, zdala od matki-gałęzi, zdala od rodzimej, wapiennej gleby buka, nawet zdala od ziemi.
Wtedy, gdy o tem myślał, zwilżając zeschłe wargi kwaśnym owocem dzikiej maliny, znagła otoczyli go ludzie. Nareszcie ich widzi! Porwał za sztylet, ale już było zapóźno. Kilkanaście rąk chwyciło go za ramiona, wydarło nóż z za pasa. Poczuł, że mu ręce skrępowano na plecach, łącząc dłonie zapomocą spojenia wielkich palców żelaznym pierścieniem. Gdy nogi zakuwano w kajdany, obejrzał tych ludzi wzgardliwem spojrzeniem. Byli to żołnierze. Poznał, jakiej są broni. Widywał za szkolnych czasów tych augsburskich piechurów. Kazano mu iść na dół. Nie chciał. Wówczas przystawiono do niego kilkanaście bagnetów. Nie chciał.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.