Zostawiony w ciemności, usiadł na ziemi i z uciechą wsparł plecy o zimną ścianę. Głuche mroki lochu roztrącał w jednem miejscu promień światła, padając z pod sklepienia. W skale niezmiernie grubej wybita była kwadratowa jama. Kraty w niej kazały wierzyć, że to okno. Do tego źródła, światłości prowadziła framuga tak głęboka, że zdała się być drugą izbą. Na warstwach skały, zwojami idących, na wsparciu ich i umocnieniu z granitu, przyniesionego pracowitą ręką człowieka, światło dnia pełzło niepewne, wylękłe, kamienne, jak wszystko naokół. Więzień spoczął. Nie biegnie już krwawą stopą między cuchnącymi kadłubami zgrzanych koni, nie słyszy tętentu kopyt, dzwonienia pałaszów i ostróg, trzaskania strzemion i tręzli, nie czuje żądzy oporu, ani wybuchów gniewu szlachcica, którego chamy... Głowa leniwo zwisła na piersi, Włosy zsunęły się na czoło, i wśród delikatnego mrowienia na skórze czoła, gdy się zsuwały, przepływa żałosna myśl:
— Czemużeśmy się wtedy sznurami z sukni nie związali i nie rzucili razem?...