— Mocarny! Halt! Mocarny, ja tobie mówię! Nieder! — ryczał dozorca, chwytając go za bary.
Góral nie poruszył się i nie odpowiadał. Oczy jego były wlepione w widne na niebie, dalekie polskie góry. Długi, czarny policzek przywarł do zardzewiałych krat, włosy zwisły w tyle zadartej głowy długimi strzępami, jak nastroszone ptasie pióra. Tak wisząc w oknie, zaśpiewał, zaklął, zaszlochał:
»Ej, wirsycku, wirsycku, ej, dałbyk cię ozłocić,
E kieby mi się mogła, ej, moja wola wrócić...«
Był to krzyk przeciągły, prawdziwy krzyk z głębi duszy, wołający na góry, które żyją i czują. Całe podziemie, cały zamek napełnił ten głos. Zdawało się, że zatrząsł jego podmurowaniami i sufitem, kowanym w skale. Dozorca siepał się z więźniem. Ten, jakby zapomniał, gdzie jest, i co się z nim dzieje, śpiewał jeszcze mocniej:
»Ej, wirsycku, wirsycku, ej, dałbyk cię ozłocić...«
— Mocarny! — wrzasnął dozorca, bijąc go kluczami.
»Ej, wirsycku, wirsycku...«
Udało się wreszcie strażnikowi grodu chwycić zbója za kołnierz i zwlec na dół. Stanęli obaj w smudze światła, tuż nad głową Rafała. Góral wstrzymał pilnowacza i, pokazując leżącego, spytał szeptem:
— Cóz to za cłowiek?
— A kto jego wie? Taki sam pewnie zbój z gór, jako i ty.
— To ta nie zbójnik.
— No?