tedy nocować w tej ostatniej mieścinie przed łańcuchem gotardzkim, dokąd sięga gwara niemiecka. W małej, starożytnej izdebce z krzywą podłogą, było duszno nad wyraz. Książę nie spał. Słyszał w drzemaniu wersety litanii do wszystkich Świętych, którymi, głośno je wyśpiewując, stróż nocny zaznaczał kwadranse mijających godzin. Skoro świt, ruszono dalej.
Szła już przez przełęcz gotardzką nowa, w roku 1800 zbudowana droga, ale w tym dniu śladu jej nie było. Zamiecie przywaliły dolinę niezmiernemi zaspami. Wpoprzek drogi i rozdołu, wiodącego na szczyt, runęły nowe, lodowate góry, nowe przełęcze, łańcuchy i doliny. Były to twory równie bezcelowe i niepojęte, jak węzeł łańcuchów górskich, które się tu schodziły z czterech stron świata. Jechali zrazu konno, potem przesiedli na sanie. Ale zimno nie dawało pobłażania. Na połowie drogi do szczytu puścili się piechotą. Brnąc w sypkim śniegu, a torując sobie wciąż drogę łopatami, posuwali się w górę.
— Jesteśmy w samem siedlisku przyrody na kalenicy dachu Europy, jakże się to tutaj gmatwa kłąb jej pomysłów! Sama nie wie, co robi... — mówił książę.
De With uśmiechnął się łagodnie.
— Pocóż są te góry, te bezgraniczne, ledwie ogarnione myślą łańcuchy kamienia i przepaście? Pocóż są te zaspy? Naco była okropna zawieja, która je tu przyniosła?
Mistrz katedry patrzał w pole śnieżne czystemi oczyma, jakby szukając tam słów, które wyrzec należy. Wzruszył po dziecięcemu swą wielką głową i chrapliwym głosem, naraz zwróciwszy się do księcia, rzekł:
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.