Patrzały bezkształtnymi dołami. Ust już nie było, a spięcie togi na obnażonem ramieniu było tak samo porosłe mchem, jak czoło i brwi.
— Śpij w spokoju, potężny patrycyuszu... — rzekł Gintułt, odchodząc z tego miejsca.
Z zadumy i znużenia wyrwał ich szelest listków cienkich jak jedwab, wątłych, gładkich i subtelnie kreślonych niby wodnymi znakami, a ruchliwych i czułych na każde tchnienie bardziej niż puch. Szept kończystych listków, gdy się jedne do drugich z trwogą tuliły ostremi w brzegu powierzchniami modrawej barwy, wzbudzał szczególną litość. Białe, równe, okrągłe pędy, poprzedzielane od reszty roślin, jak cudzoziemcy wyrzuceni na niegościnny ląd. Był to biały bambus. A dalej o kilka kroków czerniały, lśniąc i świecąc, i dzwoniły tą samą zaiste mową kępy czarnego.
Wskutek ciągłej wędrówki pod górę podczas upału przybysze byli bardzo znużeni. Siedli na kamiennej ławce. Książę Gintułt wydobył teczkę i jął przeglądać listy i papiery, które należało wręczyć »bratu« Vicini, skoro go według znaków poznają.
Wtem podniósł oczy — i papiery upadły mu z rąk na kolana. Naprzeciwko ławki, po drugiej stronie placyku, zasypanego szarym żwirem, stały cyprysy w grupie, tworzącej jakby czarną i ciemną kaplicę. Szczyty ich strzeliste, zionące w niebo ostrymi języki, schodziły się w górze. W głębi, pomiędzy ich pniami w mrocznej nawie, skąd ranna rosa jeszcze nie odeszła, stało rozłożyste drzewko rododendronu, na wysokość nie przechodzące wzrostu człowieka. Cała jego korona była w olbrzymich kwiatach, a wątłe listki ginęły między
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.