nimi. Barwa kwiatów była karminowa, a w głębi kielichów ciemniejąca aż do najtęższego karmazynu. Wytryskała z cyprysowej ciemnicy, jak gdyby krzyk symboliczny, znak-zwiastun prawdy, pierwszy raz spadającej między rzesze ludzkie. Ten krzak ognisty, zionący najpotężniejszym ogniem przyrody, stał w swem ciemnem odosobnieniu, jakoby arcykapłan, wznosząc ku niebu tajemniczy, najwznioślejszy głos życia.
Obaj podróżni, wstawszy, zbliżyli się ku niemu. Z rozkoszą i czcią patrzyli na jego kwiaty olbrzymie, których głąb purpurową nakłuwają czarne znaki, jakoby ukąszenia ciemności. Książę Gintułt podniósł rękę i ułamał jedną gałązkę, otoczoną kwiatami. Podał ją mistrzowi. Ten wziął ją i przez chwilę trzymał w ręku ściśniętych. Oczy miał spuszczone na kwiaty.
Znagła ciężkie drżenie przebiegło całe jego wielkie ciało od stóp do głowy. Upuścił gałąź na ziemię i stał nad nią ze zwieszoną głową, jak nad otwartym grobem. Książę poznał jego cierpienie.
— Niema już, bracie, tej, — rzekł de With — która była godną tych kwiatów. Dla niej tu urosły. Ją wysławiają. Duch mój poznał...
Schylił się jeszcze bardziej, zgarbił. Splecione kurczowo ręce przycisnął do piersi. Z niewidocznych oczu jego padło na kwiaty kilka samotnych łez, a z ust te słowa ciche:
— Któraś wzgardziła mną i odeszła, któraś zdeptała głowę moją, i serce, i duszę moją... Odpuszcza ci się twa wina... Tak żywej, jako i umarłej. Niech będzie błogosławione szczęście twoje... We wszystkiem, coś uczyniła dobrego i złego... A jeśli już odeszłaś z ziemi, bądź błogosławiona... na wieki... Na wieki...
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.