nie zawierająca w sobie nic zgoła, przygarnęła wędrownika, jak żywioł rodzimy. Wciągał płucami jej powietrze i nie mógł się nasycić widokiem. Po stokroć przystawał; nakrył, bywało, ręką oczy od światła i patrzał. Czuł pieszczotę tego widoku prawie fizyczną. Było mu cieplej. Odczyniało się samo przekleństwo uroku. Żeby tak jeszcze posłyszeć swoją własną, sandomierską gwarę, swój domowy akcent, żeby tak dobrnąć do swego dnia i swojej nocy!
W pewnem miejscu drożyny uboczne wywiodły go na ludny gościniec, na bitą, szeroką drogę. Boczną ścieżynką, twardym szlaczkiem ludzi ubogich, szedł szparko, nóg nie żałując. Był do kolan zbłocony, schlastany przez wiatr, przeziębły do szpiku kości, a głodny, jak pies bezpański. Raz w raz waliła tym gościńcem to kareta czterokonna, to bryka krakowska, to lekka wolantka. Szły fury frachtowe, wlekli się najętemi szkapami pejsaci Żydzi. Pod wieczór ukazała się przy tej drodze w szczerem polu murowana oberża, przed którą niemal wszyscy podróżni zatrzymywali się na dłużej. Rafał, niewiele myśląc, aczkolwiek złamanego cwancygiera nie miał przy duszy, przesadził rozciapane bajora wejściowe i wkroczył do głównej stancyi. Była to izba ogromna, wilgotna, zimna i pusta. Pod ścianami stały szerokie ławy i ciężkie stoły na skrzyżowanych nogach. W jednym rogu mieścił się szynkwas z wódką, piwem i pewną kolekcyą zardzewiałych kiełbas. W subtelnych półcieniach antałków uwijał się chudy człeczyna z oczyma krzywoprzysiężcy, biegnącemi na wszystkie strony. Indywiduum to milczało zawzięcie i było złe jakby jego goście byli członkami band karpackich.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.