Rafał kiwnął karczmarzowi niedbale głową i usiadł sobie wygodnie w ciemnym kąciku. Zapach kiełbas przewracał mu kiszki i doprowadzał do głodowych mdłości, a odór wódki sprawiał szum i zamęt w głowie. W karczmie siedziało kilkoro prostactwa. Jakiś furman grał w zatłuszczone karty ze sługusem w liberyi, drąc się i swarząc. Leżały przed nimi pieniądze. Obok stały półkwarcia z piwem. Kurzył się na misce tłusty schab, i wódka szkliła w zielonej flaszy.
Olbromski podlegał napadom potyfusowego głodu, domyślał się, że za chwilę coś przedsięweźmie: wydrze mięso foszmanom, albo zerwie kiełbasy, wiszące w półmrokach szynkwasu, i połknie je w mgnieniu oka... Siedział przecie jeszcze znieruchomiały, jak jastrząb na żerdzi, i przewracał oczyma, szukając, coby rozszarpać. W pewnej chwili, daleki od samowiedzy, co się z nim dzieje, wstał, ociągając się, poziewając nieszczerze i z odległości, a hardo spytał oberżystę:
— Słuchaj no... te... jegomość, masz tam co do jedzenia?
Szynkarz zatrzymał się w swych kieliszkowych czynnościach i, wykluwając zęby z karygodną niedbałością, odparł zapytanie zapytaniem:
— A cóżbyś tak... te... jegomość... kazał?
— No, coś z mięsiwa. Z mięsiwa! Z gotowanego, smażonego...
Karczmarz pomilczał chwilę, jakby wyliczał sobie w głowie szeregi potraw, następnie zmierzył drapichrósta, nikiej łokciem, i odrzekł:
— Nie. Nie mam mięsa ani gotowanego, ani pieczonego.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.