— Mówiłeś tui, — rzekł — że dążysz w stronę Krakowa. Ja pędzę wprost na Tarnów, do siebie. Kraków omijam. Ale jeśli ci na tem zależy, walmy na Kraków.
— Broń Boże! — zawołał Olbromski. — Nie pragnę bynajmniej widoku Krakowa.
— Powiedz mi... Czy później... to jest, czy miałeś zamiar wracać do domu, do Tarnin?
Rafał namyślił się głęboko. Rzekł zwolna:
— Prawdę mówiąc, to żadnego nie miałem zamiaru dziś, wczoraj, onegdaj... Myślałem o tem, żeby z głodu pod płotem nie zamrzeć...
— Zlituj się!
— Juścić pewnie, że trzeba będzie do domu.
— Słuchaj!...
— Choć w tym nadzwyczajnym kostyumie wracać w progi rodzinne... Brr!
— Otóż to właśnie, otóż właśnie! — wołał z pośpiechem Krzysztof.
— Ale cóż mam czynić? Jestem, jak trup. Przebyłem bardzo ciężką chorobę...
— To samo właśnie miałem na myśli. Słuchaj — jedź do mnie!...
— Jakto? do Olszyny?
— Do Olszyny, nie do Olszyny, ale wprost do mnie. Mam własny folwarczek.
— Masz własny?
— Jakże? Stokłosy!
— Bój się Pana Boga... Wstyd mię wracać do rodzinnego domu, a jakże ja pojadę do ciebie! Co na mój widok powie twój ojciec?
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.