Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

Zawstydził się zaraz tej swojej czułostkowości i dodał tonem sztucznie chłodnym a drwiącym:
— Będziesz musiał, kochanku, asystować przy ministranturze czułych scen familijnych od początku do końca...
Powóz stoczył się ze wzgórza i chwilę zatrzymał przed bramą. Ale nim służący zlazł z kozła, żeby otworzyć, już wierzeje rozwarły się z trzaskiem. Słychać było zajadłe naszczekiwanie psów, wrzawę i wołania ludzi z latarniami biegnących do powozu. Wprędce obadwaj przyjezdni znaleźli się na stopniach szerokiego przedsionka. Krzysztof rzucił się w ramiona czyjeś, co stał w cieniu. Szeptał najczulsze nazwy, oddawał najrzewniejsze pocałunki. Rafał zażenowany stał z boku. Był onieśmielony i wściekły na przyjaciela za te czułości.
— Zaczyna się ministrantura... — myślał w pasyi.
Krzysztof porwał go za ramię i ciągnął ku drzwiom.
Tam przedstawił go ojcu, mówiąc:
— Oto papa ma przed sobą mojego wybawcę z nurtów Wisły. Sam we własnej osobie — Rafuś Olbromski!
— Proszę, proszę... Witam! — mówił przyjaźnie stary pan, którego Rafał miał przed oczyma.
— Siłą go zabrałem z drogi...
— Wchodźcież, wchodźcie do pokoju, bo zimno. A gdzieżeście się to zdybali? To dobrze, że przybywasz, panie Rafale... Cieszę się podwójnie, boć jesteśmy w kuzynostwie, aczkolwiek dalekiem. Ojca pańskiego pamiętam jeszcze z roku... czekajcież...
Rafał widział to doskonale, jak wielkiego wysiłku