owocem było zastosowanie względem niego koniecznej grzeczności w chwili, gdy stary pan tak dalece był zajęty synem, że się potykał na progach, potrącał o odrzwia i zawadzał o rogi stołów. Był to szczupły mężczyzna lat około sześćdziesięciu z twarzą schorowaną, wydelikaconą, subtelną i jeszcze piękną. Głowę jego osłaniała gładka peruczka bez pudru, a górną wargę okrywał mały, podgolony i przyczerniony wąsik. Ubrany był we francuskie, jedwabne szatki, w pończochy, pantofle. Żabot i chustka na szyi, koronkowe mankiety, utrzymanie paznogci i rąk, sposób trzymania ich na stole, nawet wówczas, gdy oczyma i słowami pieścił syna, dawało możność w starszym panu Cedrze poznać eleganta pierwszej wody, człowieka najlepszego towarzystwa. Oczy jego były przymglone łzami szczęścia, gdy patrzał a patrzał na syna, ale i wówczas nie ustał w nich wyraz badawczości i siły. Wśród najczulszych słów i najrzewniejszych uścisków padały z jego warg rozkazy, które w mgnieniu oka wykonywali lokaje, kręcący się dokoła stołów. Gdy przybyli zasiedli do wieczerzy w wązkim pokoju, przylegającym do wielkiej sieni, z drzwiczek ukrytych w kącie, za szafą kredensową wybiegła młoda panienka, lat czternastu, piętnastu, w nocnym szlafroczku. Rzuciła się w ramiona brata.
— Mery! — zawołał młody Cedro z uczuciem radości.
Panienka wnet podniosła głowę i spojrzała na niego z zabawnym uśmieszkiem. Za chwilę szepnęła:
— Czy przywiozłeś?
— Naturalnie! A teraz patrz-no, trzpiocie...
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.