żnym krewniakiem może pochlubić się nowomodnem urządzeniem domu. W istocie salon był obszerny i pięknie umeblowany, ale Rafałowi nie zaimponował. Lokaje zapalili świece w kandelabrach ściennych, w świecznikach wiszących i stojących. Krzysztof obrócił się do pantaleonu, stojącego w rogu i zagrał ulubioną, widać prawie domową posenkę:
La nuit tomboit dans la prèrie,
L’Echo dormoit dans la vallon
Pri du ruisseau chantoit Amèlie...
Stary pan usiadł w fotelu, przymknął oczy i z uśmiechem rozkoszy, z niewymowną radością w załzawionych źrenicach oddychał tą melodyą. Nogi jego, obute w płytkie pantofle i pończochy, nieruchomo spoczywały na dywanie; splecione i zaciśnięte ręce zdawały się przytulać do serca oddalone głowy dzieci.
Panna Mery, wsparta na ramieniu brata, z początku nieśmiało, a później coraz wyraźniej, piękniej zaczęła nucić bez słów. Głowa jej otulona obłokiem loków, nachylona była zrazu ku bratu, ale stopniowo wznosiła się, zwracała ku ojcu, wreszcie ku niemu, ku gościowi. Z piersi dziewiczej płynęła coraz wyżej i wyżej, uroczyściej i piękniej, bujna melodya piosenki. Wreszcie popłynęły wyrazy:
Au matin dans les près de Flore,
La rose à l’instant de s’ouvrir
Attend que la vermeille Aurore
Sur son char amène Zèphir...
Ale Krzysztof przerzucił się wnet do innej melodyi. Siostra z początku nie mogła jej znaleźć w pamięci. Zawołał, nie przerywając gry: