Nieodwiedzana dróżka na glinastym gruncie w lesie była twardsza, ale jak lód ślizka.
Zimna, żałośliwa trawka ostro się zieleniła pod ciemnemi drzewami. Liście na bukach, na dębach i klonach były już ciemne, przemokłe, nasiąknięte zgniłą cieczą. Zwieszały się ku ziemi bezsilnie i z gnuśnym bezwładem. Gdy wiatr powiał z pól, leciały za. jego wolą, te chore liście, jedne już zarażone żółtą barwą śmierci, inne tknięte dopiero szarą bladaczką. Na ziemi, pod kopytami koni szemrały dawno spadłe. Cały las pełen był uczucia lęku i rozstania, rozłąki i żalu.
Trepka jechał przodem i nucił sobie nie komu starą, a ulubioną swoją i jedyną romancę:
»Kiedy twoje spotkam oczy,
Nim spostrzegę, żem widziany,
Już się na bok wzrok twój toczy
I martwe przebiega ściany...
A mnie wówczas z głębi duszy
Wszystkie czucia żal poruszy...«
Smutne, leśne milczenie, cichość płaszczyzn okrytych jesiennemi mgłami, ów posępny dzień domagały się niejako tej piosenki. I Rafał chętnie jej słuchał... Gdyby był Trepka przestał ją śpiewać dla siebie, samby ją zaczął nucić...
Wyjechali z leśnej drożyny na równinę i skierowali się w stronę gościńca. Charty, idące samopas, skoczyły w mgnieniu oka i poszły lotem w dół. Rzucili się za nimi w mgłę polną. Z nagła stanęli, jak wryci. Z tej mgły, na całej widzialnej długości gościńca wywalała się zwarta masa ludzka, połyskując tysiącem kolorów.