zsczów, a teraz wyschła i stężała, zwolna tonęła w cieniu grubym i tęsknym pniów osierociałych.
— Czy też zważacie, mościpankowie, jak się to czule żegna z nami Favoni?... — rzekł Trepka.
— Iście całuje... — szepnął Cedro.
— Panu hrabiemu całusy zawżdy nasamprzód do imaginacyi przychodzą, kiedy mowa...
— Nie jestem jeszcze starcem zgrzybiałym, więc dlatego.
— Co innego Olbromsio! Ten myśli, dam głowę o kolacyi.
— A bo i prawda! Żołądek źle wychodzi na medytacyach i kontemplacyach.
— Miły wietrzyk! To wam powiadam pod słowem że takiego oto dnia z takiem wianiem wiatru w żadnych Florencyach nie napytacie, choćbyś latami czekał.
— Bo też pewnie nikt nie próbował latami we Fiorenze na jeden wietrzyk czekać.
Wtem psy, drzemiące na piasku przed gankiem, dźwignęły łby i nadstawiły uszu. Szczeknął jeden, podniósł się żywo drugi, i wnet, jak na komendę, zerwały się wszystkie zajadle pędzić w aleję. Głowy przyjaciół ociężale dźwignęły się w tamtą stronę w oczekiwaniu. Psy z nagła ucichły i z podwiniętymi ogonami, trwożnie pojękując, cofały się w podwórze. Z półmroku alei wolno wysuwał się na jaśnię żebrak na kuli drewnianej, w łachmanach. Ciężko utykając, zbliżał się do rozwartej bramy. Tam się zatrzymał. Słońce już gasło i ostatnia jego fala poziomo przepływała nad ziemią. Trepka nakrył oczy dłonią od blasku czerwonego, który mu prosto w źrenice padał, i rzekł:
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.