— Żebrak.
Młody Cedro wydobył z kieszonki cwancygiera i dał go kuchennemu chłopcu, wskazując dziada ręką
— Dać mu tam w kuchni rynkę warzy... — dorzucił Trepka. — Niech dziadowina podje i przed nocą wędruje dalej, bo tu psy złe i dziadom przeciwne.
Kuchcik skoczył ku wrotom i długo o coś z dziadkiem się spierał. Zadziwiło to wszystkich, że wrócił) niosąc pieniążek na dłoni. Już z dala mówił ze śmiechem:
— Nie chce, jaśnie panie, ten dziadek brać pieniędzy. Pytał mi się, czy jaśnie panowie nie są z Niemców przypadkiem... Nie śmie, pada, wejść na dziedzinę.
— Jakiż to hardy dziad!
— Grosza nie bierze i w kwalifikacye dziedziców się zapuszcza...
— Prawi, że chciałby prosić o nocleg.
— Jeszcze czego!
Młody Cedro zwyczajem swym popędliwie skoczył do ubogiego. Za nim dla rozerwania monotonii ruszył się Trepka, wreszcie od niechcenia, Rafał. Gdy do wrót dziedzińca podeszli, ujrzeli człowieka w łachmanach z sakwami na krzyż przewieszonemi przez piersi, prostego i w średnim wieku. Twarz jego była ogolona i ogorzała tak bardzo, jak u żniwiarza, co przez lato cienia nie zaznał. Włos płowy, od słot i pożaru słońca wypełzły, widać było z pod czapczyny dziwnego kształtu; opończa i but zdrowej nogi pyłem były zasypane do cna. Patrzały na nich oczy siwe, śmiałe aż do zuchwałości i czyste, jak powietrze. Nie kłaniał się dziadowskim obyczajem, nie skamlał, ani stękał. Czekał wyprostowany. Jasne jego oczy przechodziły z jednej
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.