gminną boleścią, teraz pełne były łkania, szlochu i bezzębnego bełkotu:
— Krzysiu, Krzysiu...
Ramiona wzdrygały się, a ręce trzęsły, jak od przypalania białem żelazem.
— Krzysiu, Krzysiu...
Stopy plątały się bezładnie, następując jedna na drugą. Widać było, że nie ustoi, że jak badyl złamany od wiatru padnie za chwilę na ziemię. A ręce bezwiednymi ruchami usiłowały ściągnąć syna na drogę, czepiały się jego rękawów, kieszeni...
— Każę zawołać,., parobków... zwiążę cię... zamknę cię... — miamlały usta.
Krzysztof puścił wodze wolnym, obłąkanym ruchem. Śmiertelna bladość okryła jego twarz.
Oczy miał półzawarte, usta zacięte. Schylił się pomału i ujął ręce dziada, jakby go obezwładniał, jakby te ręce bolesne i cudne chciał związać, skrępować na zawsze. Podniósł je obie i z jękiem przycisnął do piersi. Głowy ich zetknęły się, oddechy zmieszały, i bezsilne ciała ciągnęła ku sobie niewysłowiona potęga.
Zdało się Rafałowi, że ta chwila nigdy się nie skończy. Był pewien, że już wszystko przepadło.
Ale z nagła Krzysztof się ocknął i dźwignął. Oczy mu się rozwarły szeroko i straszliwy wyraz mocy z twarzy uczynił jak gdyby maskę żelazną. Twardym ruchem odsunął rozwarte ramiona ojcowskie. Westchnął. Zdzielił konia straszliwym ciosem harapa. Oba rumaki stanęły dęba, skoczyły z miejsca i runęły naprzód.. Krzysztof swojemu nie przestawał zadawać ciosów.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.