wspartą na ręce i oczyma zatopionemi w płomieniu świecy. W pewnej chwili, gdy oczekiwanie przeciągało się bardzo długo, rzekł, podnosząc głowę:
— Cóż u licha! Nikt nie przychodzi...
Rafał drgnął cały, tak dalece głos przyjaciela był ciosem obcej istności w tym świecie, wskroś którego błąkała się jego dusza. Z niechcenia dotknął ręką albumu, oprawionego w skórę, ze ślicznemi złoceniami, wyciśniętemi na rogach i grzbiecie. Otworzył je i zaraz na pierwszych kartach zobaczył akwarelowe widoki Grudna. Przerzucił kilka kart i znalazł »swoją« aleję. Artysta usiłował pochwycić i zatrzymać na zimnej karcie ów żywy, zielony blask, wpadający do głębi ciemnika i oddać niewysłowione piękno jego melancholii... Ale pochwycił tylko same barwy, surowe kolory. Nędzne i bezsilne były jego zamysły, chociaż niepospolitym był malarzem. To też w jednym tylko widzu wywołał uczucie rzeczywistości, wspomnienie jasne tego, co nigdy już nie miało powrócić, wezwanie przed oczy ducha jeszcze raz chwili młodej, która już umarła na wieki. Widzem tym był Olbromski. Zapomniał, gdzie jest. Oczy jego utonęły w karcie. Przebywał w kole zaczarowanem dni, kiedy to po śmierci brata sam jeden był na świecie, wypędzony z domu, kiedy wśród ludzi obcych mu zgoła i nowych dla niego od stóp do głów znajdował swoją własną drogę, torował dla duszy swej szeroki gościniec.
— Alejo... — szeptał teraz — alejo moja...
W głębi, w zamglonem oddaleniu rysunku widać było wylot szpaleru. Tamtędy z czarodziejskiego świata wyszło się w świat rzeczywisty... — marzył z gorzkim
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/278
Ta strona została uwierzytelniona.