uśmiechem na ustach. Coś do niego mówił Krzysztof. Nie mógł i nie chciał dosłyszeć jego słów. Pragnął wypatrzyć z akwareli, którą miał przed oczyma, wszystko, co w niej było za osłoną barw. Stał się, jak człowiek zasłuchany w ulubioną melodyę, która mu budzi i nęka duszę, która porusza i wskrzesza obumarłe serce. Ileżby za to dał, by posiąść na własność ten bezcenny wizerunek!
Krzysztof znalazł na stoliczku również coś dla siebie. Leżało tam kilka książek. Jedną z nich otworzył w tem miejscu, gdzie była założona haftowaną zakładką — i począł czytać, nosem, według swego zwyczaju, jeżdżąc po stronicach. Treść znaleziona tak go zajęła, że w poszukiwaniu lepszego światła wstał ze swego miejsca i nachylony do płomienia świecy, który profil jego dobrze uwydatnił, na amen oddał się lekturze. Kiedy niekiedy zwracał się odruchowo do Rafała, żeby mu zakomunikować te niezwykłe myśli, które teraz opromieniały mu czoło niby blask samoistny, ale napływ nowych, tryskający, widać, z wierszów książki, w coraz go głębsze, piękniejsze i bardziej zupełne pogrążał zdumienie. Byli teraz oddzieleni od siebie niezmierzonymi przestworami...
Tymczasem u portyery salonu rozszerzył się jedwabny szelest. Naciśnięta lekką stopą któraś z tafelek topolowej posadzki ostrożnie trzasnęła. Przyjaciele nie zwrócili na to uwagi. Szelest ucichł. Nastała znowu ta sama cisza. Tylko mały, marmurowy zegar wesoło mierzył szczęślwe czasy...
Wtem Krzysztof nie mógł wytrzymać i prawie krzyknął:
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.