stego koloru, nie dosięgający kolan i w białą, dość krótką suknię. Na odsłonionej szyi i ramionach miała szal zielony z suto haftowanymi brzegami. Inne już teraz było uczesanie jej włosów, których loki ocieniały twarz, a olbrzymi pukiel był związany w węzeł na tyle głowy.
Przez chwilę mierzyła przybyszów dość wyniosłem, choć filuternem spojrzeniem, nim odpowiedziała na ukłony. Wreszcie posunęła się uprzejmie ku Krzysztofowi, oddając mu ukłon za ukłon. Rzekła:
— Rada jestem, że mogę powitać Waszeć Mościpanów...
Rafała przyjęła nieco odmiennie, ale inaczej, niż w Grudnie.
Wspomniała w urwanem półsłówku, że miała już przyjemność spotykać go dawniej. Słuchając tego głosu i patrząc na tę postać, Olbromski liczył chwile, które pozostały do odjazdu. Cieszył się, że już ich niewiele zostało. Niezwykły ciężar uciskał mu piersi. Spuścił oczy na ziemię i, kiedy Krzysztof bawił gospodynię grzeczną rozmową, tonął w obrzydłych myślach. Gdy tak w ich tłumie błąkał się tam i sam, trafił na jedną, która mu się odrazu stała pocieszycielką:
— Idę sobie do wojska — i kwita! Będę sobie tęgim żołnierzem. Co mi tam. Niemasz pana nad hułana, a nad lancę niemasz broni!
Podniósł oczy z dawnem, grudzieńskiem zuchwalstwem i spotkał się ze spojrzeniem pani Ołowskiej.
I ono nie było już dawne. Długo, spokojnie i śmiało patrzały w jego twarz te oczy prześliczne, te same, a jednak inne. Nie zmierzchły i nie zaszły gęstym
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/281
Ta strona została uwierzytelniona.