— Ach, więc jedni chcą, żebym tańczyła szal, ci, żeby tamburino, a jeszcze waszmość pan... gawota. Nie. Wynajdę sama inną tancerkę.
— Pomimo ponowionych próśb?
— Nie mogę — et tout est dit.
Rafał począł nalegać, nastawać, prosić.
Po długiem wahaniu się, którego na pozór nie mogły przezwyciężyć nawet prośby pana Ołowskiego, przystała Wreszcie na odtańczenie gawota. Zagrała muzyka.
Kreśląc w przestrzeni linie i szlaki niepewne, jakoby ślady bujania w kraju widzeń, zataczając zwroty kołujące i wśród niespodziewanych ukłonów, owych zaprzeczeń, pewnych uprzejmego powabu, co są niby znaki symboliczne wstydliwości i bojaźni, tancerka stała się podobną do muzycznego instrumentu, do harfy czy lutni, tworzycielki wzniosłej i pięknej melodyi. Samemu zdawało się, że tworzy i pierwszy raz w życiu gra. Ruchy jej były z każdą chwilą wdzięczniejsze, coraz bardziej pewne swej piękności, jak tony muzyczne, od wieków leżące w milczeniu, które teraz, po wyrwaniu z nicości, okazują wszystek swój przepych i potęgę władzy piękna. Bezkarnie i bez przeszkody, jawnie a w myśl przepisów tańca, mogli obejmować się miłosnymi uśmiechy, tonąć w sobie nawzajem oczyma. Każdy ukłon i każdy przegub ciała więcej oznaczał, wypowiadał i dokonywał w sprawie miłosnej, niż sonet, ułożony ze słów i zawartych w nich pragnień.
Rafał ledwie kilkanaście postawił ślizkich a wytwornych kroków, między jednem a drugiem zbliżeniem ciał, usłyszał wyrazy:
— Pójdź...
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/307
Ta strona została uwierzytelniona.