na rozkaz, że ma się udać z Krzysztofem na ową wyprawę, odszedł w okamgnieniu i stanął w swoim pokoju. Wistocie szukano go na wszystkie strony. Kalwicki klął na czem świat stoi. Krzysztof był już gotów.
— Gdzieżeś ty był waryacie, aż do tej pory! — wołał z największym gniewem.
— Jakto? Czyż ci nie wiadomo? Byłem, byłem na balu.
— Dzień się już za jaką godzinę zrobi! Przez twe guzdralstwo możemy wszyscy zginąć.
— Ale daj-że pokój! Nie zginiesz. Złego dyabeł tak znowu chętnie nie bierze! Kto idzie na wojnę, mój krwiożerczy rycerzu, musi mieć odwagę w każdym calu duszy i w każdej żyle. Chcesz, to pójdziemy w dzień. Cóż mi to szkodzi?
— Ubieraj się co tchu. Chwila najstosowniejsza, a tego niema!
— Dla mnie każda chwila nocy, czy tam dnia zarówno stosowna.
— Waćpan sobie fanfaronuj i baraszkuj, ale innym razem — złościł się Kalwicki.
— Biada mi!
— Oficeram już napoił szampanem do zupełnej miary, leży mi w poczekalni, jak pień olszowy, konie czekają... Ech, jabym wasanu zadał, żebym tak był twoim ojcem!
— A no... Bóg strzegł.
— Jeśli za dwa pacierze nie wyjedziemy, to niema co zaczynać, ja nie jadę. I niech was dyabli!... Jestem stary człowiek, mam dzieci i wnuki.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/313
Ta strona została uwierzytelniona.