zsunęli się ze swych miejsc i chyłkiem, wpół zgięci skoczyli za ognisko. Do wału rzecznego było kilka kroków. Minęli go jednym susem. Po drugiej stronie tego jazu rosły wikle. Całe to zbocze od strony rzeki pokryte było skorupą lodu, który wezbrana czasu powodzi rzeka wyniosła była i zostawiła na chaszczach. Pomiędzy tą skorupą a jazem umykali teraz, jak lisy, w dół rzeki. Świstali z cicha, wiadomym sposobem, według instrukcyi. Kiedy tak dopadli połowy odległości między jednem a drugiem ogniskiem, usłyszeli tuż za wałem tętent konia, lecącego w skok. Przycupnęli. Koń przeleciał.
— To z drugiego posterunku... — szepnął Rafał. — Leci na znak do tamtego.
Tuż pod nimi rozległ się trzykrotny świst jakby kulika. Rozsunęli rokity i ujrzeli w pobliżu pod rozłożystym pniem starej wierzby, której pień wisiał nad nurtem, łódeczkę. Chłop w kożuchu chwycił silnie każdego z nich za ręce i wciągnął do łodzi. Mruknął ze srogim gniewem:
— Późno! Dzień wylazł...
Kazał im przytulić się do dna, sam, siedząc w kucki na przodzie, pchnął łódź tak potężnym rzutem wioseł, że odrazu wypadła w wart. Tam jeszcze raz wmiesił wiosła w nurty. Jeszcze jeden całoramienny zamach wioseł, jeszcze jeden... Wtem na brzegu rzeki rozległ się krzyk z kilku stron. Stało się to w mgnieniu oka. Zbiegi tyle, że zdołali odwrócić głowy, kiedy im prosto w ślepie trzasnął błysk jeden, drugi, trzeci... Tuż koło nich przeciągle gwizdnęły kule.
Jedna z nich musnęła w wodę koło burtu łodzi.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/317
Ta strona została uwierzytelniona.