Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/322

Ta strona została uwierzytelniona.

pod ich stopami... Rozejrzeli się wokoło. W dali, za Wisłą, w brunatnych, zaroślach z błękitnawych mgieł świtu wyłaniał się pałac w Jazie. Dach jego z ciemnej dachówki przerzynał brutalną plamą jasny błękit nieba. Rafał zatrzymał się, znieruchomiał. Przyglądał się dalekiemu widokowi posępnem spojrzeniem. Gdy tam stał zastygły i oniemiały, widziało mu się, że żyje w chwili tak bardzo dawnej od jego życia, jakby w dzieciństwie. Alboż to, na co patrzą oczy, istnieje? Cóż to go zajmowało wczoraj, dziś w nocy? Uczuł w sobie brak, pustkę, loch ciemny. Czyliż naprawdę istnieje ten wyniosły dom? czy było w czasie szczęście, którego ten kształt widomy jest wyrazem? Różane zorze zabarwiały prześlicznie ów daleki niebieskawy spłacheć ziemi. Połyskiwała rzeka, szybko pędząca wśród brylantów lodu. Odwrócił się raptem od tego widoku i poszedł ku domostwu, które stało w pobliżu. Na wzgórzu nagiem sterczało to siedlisko rybackie, czy miejsce ucieczki dla powodzian. Do resztek dawnego muru karczmy, czy schroniska dla nędzy, zalanej wodą, przybudował teraźniejszy mieszkaniec lepiankę z wiciny i rzecznego mułu, z kawałów belek, szczątków desek, krokwi a łat odebranych wiślanym falom. Nad połową tego budowania wysoki i śpiczasty niegdyś dach zapadł się zgniłemi krokwiami i zwisał dziurawym łachmanem. Nizkie drzwi były obite słomianą plecionką, ściany ogacone mchem i nawozem. Okienko z jednej szybki, jak ciepłe usta dziecka, wychuchało sobie głęboką donicę w zaspie, która je przydęła. Dym wywalał się już z pomiędzy czarnych, oślizgłych gontów.
Zakołatali we drzwi pięściami. Nie zaraz otwarło