Szarpnął się naprzód i bezużytecznie wypalił w tłum żołnierzy ostatni strzał, jaki mieli. Rafał i przewodnik siłą wywlekli go z okna na środek szynkowni. Żyd pod groźbą śmierci nabijał strzelbę, gdy Rafał stał zaczajony pod oknem z pałaszem w ręku, a Ślązak rychtował do ciosu swój taran.
Na dworze zaległa cisza. Kiedy chyłkiem wyjrzeli przez szczelinę we drzwiach, zobaczyli z pociechą, że jegry siadają na koń i że wciągają na siodła rannych, czy trupów. Nim odjechali, nabili jeszcze broń i z konia dali pięć strzałów w karczmę, celując w okna, we drzwi i wrota. Potem w skok pomknęli w kierunku Tarnowie. Idąc za radą Ślązaka, Rafał z Cedrą wymknęli się z karczmy na piechotę, skoro tylko konie założono do sanek.
Brnęli zrazu śniegami, unikając gościńca, w obawie spotkania z nowym oddziałem patrolującym. Ale drogi tu nie były woźnicy znane. Wkrótce tedy wypadli na trakt i, pilnie patrząc naprzód i poza siebie, pomknęli co koń wyskoczy. Drzewa leśne tylko migały im się w oczach. Chłop wtulił czapkę na uszy i pogwizdywał a gnał. W pewnej chwili rzekł wesoło:
— Rychtyg my taką bitwę zwojowali, jak te pod Tarnowskiemi Górami. Prusaków my pobili, a teraz sami w nogi co pary w szkapach!
— Dobra i taka, bracie! Bóg ci zapłać. Gdyby nie ty, zgniliby my w lochach, abo na szubienicy krukom na żer służyli.
— No-no... Żeby mię ino ten Żyd nie wydał, nicby ta nie było frymuśnego.
— A jakże wrócisz bracie?
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/332
Ta strona została uwierzytelniona.