— Idziemy szlakiem Karlomana Wielkiego — marzył Krzysztof. — Od Niemna za Ren, z dziedzin niemieckich w ziemie Celtyberów. Szlakiem Cesarza...
Nigdy Krzysztof cesarza na oczy nie widział, lecz teraz w nocach wędrowania zdawało mu się, że go zna dawno. Ów wielki cesarz, jak w pieśni, co tysiąc lat przespała — bardzo był stary — dobiegł już kresu — liczy na pewno z górą lat dwieście. Po tylu krajach włóczył już stopy, tyle swą tarczą odparł pocisków, tylu już królów przywiódł do nędzy... Kiedyż go znużą te krwawe dzieła?...
— Przenigdy! — szepcą młode usta, odpowiadając szumowi drzew.
— Aż się ludowa wypełni wiara i spełni swoje...
Oto minęli już seciny rzek, szumny i zgiełkowy Paryż, sto miast, wyszli w płaszczyzny gaskońskie. Gdy nastawał poranek, widzieli przed sobą zrazu w mglistem niebie, a później coraz oczywiściej, jakoby odległe chmury.
Lecz chmur owych wiatr nie rozwiewał. Stały i stały. Złociste po nich snuły się szlaki, ciemne szły doły.
Senne zastępy żołnierzy wskazywały sobie nawzajem ów kraj daleki, wołając, że wreszcie widać Pireneje. Cedro wlepiał w dal oczy i szukał w górach swej drogi.
— Roncevralles! — szeptał, uśmiechając się do jasnych widziadeł pieśni owej, co uszła cało, gdy ludy wraz ze swemi dziejami zginęły. Błękitne widziadło gór było piękne, jak sama pieśń o Rolandzie. Stało zamglone i niepewne, jak ona. Oko skwapliwie chwytało
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.