— Bronię!
— Chyba ja w pułku jednego kamrata nie mam, jeśli ty dzisiejszego wieczora doczekasz...
— Puścisz, psubracie?!
— Chybaby na świecie żadnej sprawiedliwości nie było, żeby tobie to na sucho, uszło! A i cóż wy, koledzy?
Hiszpanka wyśliznęła się z rąk woltyżera. Czepiając się drżącemi dłońmi sprzętów, okien, drzwi, szła dokądś. Piechury spojrzeli po sobie strasznemi oczyma. Milczeli.
— To już chyba chodźmy... — rzekł wreszcie jeden.
— Chodźmy... — rzekł drugi.
Krzysztof obciągał na sobie kurtkę i zabierał się do wyjścia.
— Słuchaj-no, panie jeździec, a tobie z nami wara! Ty idziesz z tela osobno...
— Osobno, osobno...
— No, żeby zaś... My są piechota, a ty co tu robisz?
— Dobrze, dobrze...
— Za rabunkiem z karabinem piechotnym chadzasz po domach? Rycerz!
— Idę z rozkazu, jako i wy.
— Czego chcesz z nami łazić?
— Takiemu, co sam bez komendy łazi — kula w łeb.
— A bo i pewnie: kula w łeb! — wrzasnął drugi.
— To strzelaj, gałganie! — zawołał Cedro.
— No, żebyś tylko drugi raz nie komenderował...
— Chodźmy koledzy.
— A tobie wara z nami!
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/085
Ta strona została uwierzytelniona.