tym kielichu... Smak w ustach wina i goryczy centuryi. Fiasku i rozpalonego popiołu pełne oczy.
Wtem natarczywy głos poruszy półmartwe ciało:
— Panie podporuczniku, panie podporuczniku!...
— Któż tam? — odpowie z trudem.
— Ady ja...
— Kto taki?
— Ja... adjutant podoficer, Pruski.
— Nie wiem.
— Nie poznajecie mię to, panie podporuczniku?
— O niczem nie wiem.
— Przecie na mnie patrzycie?
— Patrzę.
— No, my razem pod Burviedro zranieni. Mnie łapę oberwało, a was durch[1] przeszło. Razem nas wieżą. Gajkosia pamiętacie?
— Pewnie, pewnie.
— Zaprzysiągłem mu, że was odchowam. Wiecie?...
— A co to za miejsce?
— Napijcież się tego bulonu, napijcież się duszkiem. Sam Hupka go warzył. Pijcież całą gębą, bo dobry!
— A gdzie to my jesteśmy?
— Już my minęli miasto.
— A jak się nazywało?
— Nazywało się Alkala de Henarez. Droga się nam wykręciła na zachód. Wiatr ustal. Powiadają, że wielką stolicę Madryt będzie zaraz widać, jak się tylko dzień dobry zrobi. Trzy mile niespełna do tej stolicy. Tam nas złożą w szpitalu, jak cesarz stolicę zdobędzie... Ziąb szelma podły... Krupy z deszczem biły, a teraz jakoś nacichło.
- ↑ , na wylot (z niem.)