po tybinki zapadał. Jedyne miejsce twardsze, z mostem, pod ogrodami folwarku w Michałowicach mieli rozkaz ominąć. Szli tedy dalej. Pomiędzy ich szlakiem a Pęcicami stało bagno-głębia, bezgruncie paskudne, zawleczone wodą i szerokie blizko na wiorstę. Długie rudawiska ciągnęły się stamtąd aż po wieś Tworki i Pruszków. Ogromny park, drzewa dzikie, rozrosłe w las nad stawami Pęcic, ginęły jeszcze w śniadych tumanach. Kiedy niekiedy wynurzały się z nich wielkie zastępy drzew i kryły znowu w tajemnicze półmroki. Tylko aleje starych lip na piaszczystych wzniesieniach, prowadzące w stronę Komorowa, stały już w błękitnem przestworzu.
Już świeża trawka puszczała się wszędy, gdzie tylko grunt zetknął się z falami, a jasne pędy tataraku tryskały szeregiem, od spodu, jak zarzewie ognia, buchające z głębin ziemi.
Olchy po nadrzeczu, w błotach rozrosłe w kępy i laski, czarne były jeszcze, jakby wśród młodocianego świata schorzałe i opuchłe, ale już i na nich żółtawe bazie tam i sam omgliły wierzchołek. Rowami i głębią skib z szelestem i szemraniem waliła w nizinę wiosenna i świeżo spadła woda. Nad długiemi szyjami i gardzielami torfowia, które warzyło się w cieple wstającego dnia i kurzyło od oparów, śmigały wciąż wesołe pokrzyki i radosne loty czajek.
Żołnierze z cicha naśladowali ich głosy rodzime, niektórzy tak wybornie, że kompania śmiała się, jak jeden człowiek. Nawet marsowaty i straszny kapitan, Franciszek Katerla, szybko awansujący, jako najlepszy jeździec w armii, nie mógł skryć pod bujnym wąsem
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.