Na szczycie najwyższego z drzew bociek klekotał. Pierwszego spotkanego chłopa, tak jak stal wzięto między konie i kazano prowadzić oddział najbliższą drogą pod Nadarzyn. Kupa dzieci w koszulinach wybiegła patrzeć na jasne wojsko i szła za niem długo, długo z wlepionemi oczyma. Psy szczekały bez końca, gdy już oddział dawno w lesie utonął.
Rafał wywiódł konia z koleiny i puścił go lasem na skraju szeregu żołnierzy. Słuchał z lubością, jak podkowy końskie rozmiatają brunatne, zgorzałe zwłoki zeszłorocznych liści bukowych i łamią zeschłe gałązki. Myśli biegły w dal, podobne do spojrzenia przebijającego gęsty las.
Niby na jawie, niby trzeźwemi oczyma ujrzał ojca... Nigdy prawie o nim nie myślał, ani razu chyba w życiu nie wspominał go sobie z tęsknotą. Skądże teraz?... Idzie staruszek zgarbiony, jakoby pleśnią żółtawą obrosły, kijkiem przed sobą śnieżycę maca. Czapczysko na nim, bekiesza, buty wytarte, jak zawsze. Stary sknera Olbromski z Tarnin. Cóż za dziwny, cóż za cudaczny, niezgruntowany żal!
Ach, bił go ten ojciec zawsze, od najpierwszego dzieciństwa, znieważał zawsze, nękał, dokuczał, poniewierał, zdradzał. Z domu, z pod dachu, na deszcz i słotę wygnał. A brata, brata! Na wieki wypędził z dziedziny... Na wieki, na wieki wieków... Serce mu nie zabiło, nie drgnęło, gdy się brat terał po świecie, w marszach, po leżach, w obozowiskach. Nie przeczuło, gdy zestrzelany kulami na polu leżał półumarły, nie pękło z żalu, gdy umarł nie zjednany, bez uścisku. Gnije teraz, daleko, daleko...
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.