Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

zdjąć czapki i włazić ostrożnie na najwyższe dwie sosny, stojące na skraju leśnym.
Obaj poskoczyli i, jak wiewiórki, idąc według rozkazu z północnej strony pniów od sęka do sęka, dostali się na wierzchołki.
— Co widać? — pytał kapitan zcicha. Milczeli.
— Patrz jeden z drugim, gawronie! Wielki gościniec widzisz, jak z lasu idzie do Nadarzyna?
— Widzę, panie kapitanie!
— Za Nadarzynem trakt widać jeszcze, czy nie?
— Widać, panie kapitanie.
— Pola wszystkie oglądaj, dokoła... Patrzysz?
— Patrzę, panie kapitanie.
— Puste?
— Pu...
Nagle obadwaj żołnierze, jak na komendę, zaczęli zsuwać się z drzew, dzwoniąc ostrogami, spiesznie odczepiając z sęków akselbanty.
— Czego? — zgrzytnął na nich kapitan. Obadwaj skoczyli na ziemię z wysoka. Biegli do koni, chwytając swe czapki i lance z szeptem:
— Konnica, konnica!
Kapitan rzucił się w kierunku, który wskazywali. Nic z początku nie dojrzał. Pola porznięte były kępami brzozowych i sosnowych gajów. Od strony wielkiego lasu, zwanego Dębakiem, przez środek pól szedł miarowy, chrzęstliwy, dzwonny pogłos. Serce Rafałowe zabiło gwałtownie i zwolna się uciszało.
— Duch-duch, duch-duch... Płynęły rozpierzchłe myśli: