— Sarny z Łysicy idą, czy co?
— Baczność — do wsiadania! — zakomenderował kapitan cicho, sekretnie.
— Na koń!
Rafał bezwiednie, z oczyma utkwionemi w dal, przeniósł nogę przez grzbiet koński, wsunął stopę w strzemię do kostki wielkiego palca, rzucił końce cuglów na lewą stronę. Poprawił się w siedzeniu, zmocował w sobie, wrósł w siodło i stanął, jak wryty.
Bratek pochrapywał nozdrzami i strzygł uszyma.
Daleka muzyka kopyt końskich po mokrej, miękkiej ziemi głucho, głucho przepływała polami. Oczy oficerów, wachmistrzów, kapralów, trębaczów, żołnierzy, jak cięciwa do ostatniego krańca naciągnięta, wytężyły się w tę stronę, skąd szedł daleki takt. I oto w odległości co najmniej wiorsty, z za lasku, zwolna, płynnie, powabnie grając w słońcu kolorami, wysunął się hufiec cesarskich huzarów. Kapitan stał na swym koniu zupełnie skamieniały. Twarz jego była jak gdyby z marmuru wykuta. Wszystek był w oczach.
Patrol austryacki szedł w stronę nadarzyńskiego traktu, wracając widocznie z rekonesansu. Ukośnie miał przeciąć pole przed frontem polskiego oddziału. Gdy cały wyszedł na plac i widać było całą jego siłę, daleko od polskiej znaczniejszą, z ust kapitana padła, jak strzał, komenda:
— Lance do ataku!
Prędzej, niż słowo rzec, prawe ręce zsunęły się po drzewcach kopii aż do miejsca, którego mogły dosięgnąć bez pochylenia korpusu ciała. Tam je chwyciły sękate garście mazurskie. Tylca lanc wyjęli z rze-
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.