— Kto? Czego? Atakują?
— Generał Sokolnicki! — wołał głos w ciemności.
— Vite, vite!
Nareszcie rozespany porwał się na nogi. Zatoczył koło, przeciągnął się, aż w nim, zda się, wszystkie kości zatrzeszczały, i skrzesał ognia. Zapalono nową łojówkę i nędzny jej blask oświetlił kilka postaci, wchodzących do pierwszej stancyi. Byli to starsi oficerowie, zachlastani do ramion ciepłych płaszczów i utytłani w błocie do kolan. Jednemu z nich podano krzesło. Gdy usiadł za świecą, twarzą naprzeciwko Rafała, rozłożono przed nim mapę, i ten sam głos, który wołał na Sokolnickiego, ozwał się znowu.
Generał siedzący zwracał na mówcę ciekawe i uważne spojrzenie. Kiedy niekiedy sekretnie ziewał. Był to wysoki mężczyzna, lat czterdziestu pięciu, sześciu, z twarzą tłustą, okrągłą i jeszcze piękną, choć już rozlaną i w policzkach obwisłą. Osobliwie piękne miał oczy: aksamitne, płomienne, pod szerokimi łukami brwi. Co chwila, pragnąc ukryć ziewanie, muskał pieszczotliwie małego wąsika. Pelletier wciąż wykładał po francusku swój pogląd.
— Co do mnie — rzekł książę Józef, zwracając się do Sokolnickiego — nie przestanę żałować, żem nie poszedł wprost i gdzieś za Nadarzynem nie rzuciłem się na nich z całą siłą, jaka jest. Nie przestanę żałować! Tylko Chodkiewiczowski atak mógłby nam dać szanse zwycięstwa.
Sokolnicki ukłonił się z obłudną zgodą na te słowa, z udanem współubolewaniem. Po chwili, rysując palcem na mapie długą linię, mówił:
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.