Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

w powietrzu, miotały ogień we wszystkich kierunkach. Były to wielkie, wydrążone kule z żelaza, napełnione prochem. Miały w sobie otwory, zabite czopami, długimi blizko na ćwierć łokcia, w których mieściły się tuleje, napełnione materyałami palnemi.
Ogień obejmował stosy drzewa, mundury żywych i zabitych. Zalewano go, duszono nawozem, ale bomby, zaprawne sztucznymi ogniami, szły coraz gęściej, jakoby stada ognistych ptaków. Zapalała się i gasła wioska Falenty w stu naraz miejscach. Szerokie żagle płomienia widać było na przodzie i w tyle ponad głowami i u stóp. Kule ośmiofuntowe łamały resztki rumowia.
Sokolnicki wyjął okrągły zegarek, rozejrzał się wokoło. Wytarł pięściami oczy, pełne piachu, dymu, sadzy. Odsapnął z głębi piersi. Strzepnął palcami. Była blizko godzina piąta po południu. Najbliższemu z oficerów, rzekł z cicha, nad uchem:
— Batalion w tył... prawem skrzydłem... Marsz...
Woltyżerowie wynurzyli się z ognia i dymów.
Byli czarni, okopceni, z tlącymi się mundurami. Przez północne wyjście z wioski tłoczyli się na drogę pod pałacem. Z trudem formowali oficerowie sekcye i pancerzowe roty z boku armat.
Sołtyk, otrzymawszy rozkaz, wołał w dymie ochrypłym głosem:
— Baczność! Ognia w odwodzie! Półbateryami! Marsz!
Wozy dostatkowe wyszły na groblę pod osłoną dwu batalionów, zbitych w kupę i wypartych z olszowego lasu. Bataliony te wciąż szarpały się z nieprzy-