stały teraz łóżka, łóżka i łóżka, jak w szpitalu, a na nich stękali ranni. Ciche, wykwintne pokoiki, zamienione na sale operacyjne, zalane były kałużami krwi, pełne straszliwych krzyków ludzi operowanych na trzeźwo, wijących się w konwulsyach pod piłką i lancetem. W innych dogasali z jękiem konający. Kilku młodych chirurgów w krwawych koszulach uwijało się między łóżkami. Za nimi nosił wodę w miskach, ręczniki, gąbki, przyrządy operacyjne stary, napół oślepły Andrzej. Rafał widział to wszystko, jakby we śnie. Posadzony na krześle w jednym z przyległych pokojów, oparł głowę o ścianę i śnił na jawie o pustym domu Heleny de With.
Wiosenne słońce płonęło. Potok światła wlewał się do ogrodu. Długa uliczka wysychała w tym blasku i dymiła się od wiosennego, przedwieczornego czadu.
— Oto jeszcze jeden ranny... — wyszeptał jakiś głos we drzwiach pokoju.
Rafał dźwignął ciężką głowę i skierował oczy w to miejsce. We drzwiach stał książę Gintułt. Ranny poznał go bardziej po wzruszeniu całego swego ciała, po drżeniu serca, po dreszczu rąk i nóg, niż zamglonym wzrokiem. Książę zmienił się prawie do niepoznania. Ciemno szara twarz porznięta była brózdami, oczy skryły się pod osłoną powiek. Zęby powypadały, a ostatni z nich sterczał zabawnie na przodzie.
Książę Gintułt zbliżył się do Rafała i długo patrzał nań z odcieniem zdumienia.
— Przecie to jest Rafuś Olbromski... — rzekł wreszcie z cicha do swego starego sługi.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.