domostw. Kiedy Rafał, jako adjutant generała brygady wyjechał przy jego boku w ciemną ulicę, utworzoną przez rozrosłe rózgi i pławiny wierzb, cały oddział, idący przed nimi, huknął znagła pieśń. Jak łoskoty piorunu, rozlegała się między ścianami chat:
»Fortuna się do nas śmieje,
Głosi szczęście i nadzieję,
A w wyraźnem objawieniu
Pobłyskuje promień w cieniu.
Już zasłona spada z góry,
Niebo jasne, znikły chmury,
Widać na wielkiej przestrzeni,
Iż się ziemia znów zieleni...«
Ulica zawróciła w dół, ku Wiśle. Znać tu było jeszcze ślady wiosennego wylewu. Na gałązkach śliwin i grusz dyndały kłaki zeschłego szuwaru. Na przyzbach i przyciesiach znać było ślady iłowatych fal. Opar szedł z rozkopanych lech, gdzie już tkwiły czarne listki rozsady. Wkrótce z ciemnej i pogiętej uliczki wydostali się jeźdźcy dwójkami na zbocze wału, wysypanego przez Nadbrzezian. W dole tańczącemi baniami mknęła Wisła. Ziemia była zdeptana, brzeg poobrywany od statków, które niedawno spychano z mokrego wału. Chłopi zbiegli się i pokazywali miejsce ku Dębowej, przez które przewiozła się piechota Dalej za wsią, naprost Czernidła, leżącego z przeciwnej strony, wskazywano płaskie miejsce, z którego wsiadła konnica i wtoczono sześć dział. Sokolnicki nastawił perspektywę i długo patrzał w górę rzeki. Nie było na niej widać mostu aż do miejsca, gdzie się zaczynało kolano rzeczne pod Czer-