grzęźli w rozmiękłych kupach ziemi, która wraz znimi zjeżdżała w jakieś dziury, najeżone palami, w trójgran zaciosanymi.
— Co tchu naprzód! — wołał ktoś w ciemności. — Tu mogą być pozakładane fugassy, miny prochowe...
Żołnierze czołgali się po glinie i zarabiali w niej do pasa. W pewnem miejscu leżały wkopane w stok szańca zasieki z drzew, ściętych u samego odziemka, i wszystkiemi gałęziami w dół zwrócone. Były to jakby potworne łapy i pazury, spychające w jamy na dole, włażące między żebra, gotowe do chwytania za gardziel. Kiedy zdeptali gałęzie i wdarli się nad nie, uderzyli piersiami w krótkie kołki ostro zaciosane. Ale nareszcie pokonali i te szykany. Usłyszeli przed sobą wrzawę, łoskot broni, przeraźliwe krzyki, klątwy i jęki. W pewnej chwili Olbromski znalazł się wraz z innymi na wierzchołku szańca. W słabem świetle latarni płonących niżej ujrzał śmiertelny bój. Bagnety w siwym blasku migotały. Ludzie skłębili się w bezkształtną masę. Obadwa bataliony Sierawskiego walczyły już w głębi szańca. Austryacy stali oparci o jakąś nizką, drewnianą budowlę. Przebiegając obok lawetowego działa, stojącego na barbecie, ujrzano kanoniera austryackiego, jak młotem wbijał ogromny bretnal w zapał, a za chwilę począł bić stemplem wewnątrz kanału w celu zagięcia szpica bretnala i zagwożdżenia działa. Rafałowi wydała się tak podłą ta jego czynność, że skoczył ku niemu ze szpadą. Tamten podniósł głowę i w świetle latarni Olbromski ujrzał twarz jakby natchnioną, pełną świętej grozy i unie-
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/267
Ta strona została uwierzytelniona.