»Ledwie twoje spotkam oczy,
Nim postrzegę, żem widziany,
Już się na bok wzrok twój toczy
I martwe przebiega ściany...«
Trepka wsadził głowę jeszcze bardziej w ramiona i wstrzymał konia. Patrzał z podełba. Nawet poznawszy już w oficerze towarzysza, nie zmienił wyrazu twarzy. Ukłonił mu się kapelusiną z wyrazem pokornej a chytrej grzeczności.
— Pan poseł nie poznaje, widzę, starych przyjaciół!...
— Ale gdzież tam... ale gdzież tam... — mamrotał Trepka z uprzejmem, z uniżonem pochlebstwem.
— Przecie to widać...
— Krótki mam wzrok, nie mogę dojrzeć odrazu.
— Na wzwiady pan poseł wyjeżdżasz, siły narodowe z za żyta lustrujesz... Kto cię wie?... Z nieprzyjacielem może trzymasz...
— Cicho-no, cicho, mości Olbromski... kapitanie...
— Czemuż to cicho ma być porucznik Olbromski?
— Głośno krzykniesz, poruczniku, i pojedziesz na bystrym koniu... A mnie tu mogą powiesić... W tropy twoje przyjdzie na tę samą miedzę jużci ten nieprzyjaciel. Ja zaś nie mogę od niego uciec na bystrym koniu. Muszę, widzisz, pozostać.
— A przyjdzie ten nieprzyjaciel do ciebie, przyjdzie i to niezadługo.
— Widzisz — ha! Przyjdzie...
— Ależ cię przecie nie zjedzą!
— Zjeść nie zjedzą, ale z dymem puścić mogą dwór, gumno, chałupy...
— Wiecznie się strachasz o to, co być może...