Starzec podniósł oczy spłakane. Pokorne pytanie, jakoby ubogiego chłopa, który się doprasza łaski, słowa — odpowiedzi od możnego dziedzica, od jaśnie pana, wypełzło z warg:
— Kiedyż przyjedzie?
— Przyjdzie taki czas, nadejdzie taki dzień, schyli się ku nam taka błogosławiona godzina, że przyjedzie niespodziewanie, czerstwy i wesół.
— Skądże to wiesz?
— Tylu ich idzie na wojnę i tylu wraca... Czemużby on, najlepszy z pomiędzy wszystkich, nie miał powrócić?
— Tyle wiesz! Jużem to sobie tysiąc tysięcy razy mówił i przegadywał po nocach, jużem w siebie stokroć wmawiał to wszystko. Czekam i czekam...
Słysząc, że ktoś z pokojów nadchodzi, zeszli z balkonu na ulicę ogrodową i wlekli się obaj, ramieniem o ramię oparci. Tuż za szpalerem i płotem z tarniny kołysał się ów łan pszeniczny, bardzo rozległy; wiatr już po nim ciemne smugi przeganiał, a po gałęziach brzóz wzdychał i smutne szumy przeciągał. Wypłókana od zlewy gliniasta ulica ogrodu była twarda i niemal sucha. Nogi obudwu idących stukały po niej, jak po deskach. Przyszedłszy do końca szpaleru, stary Cedro powiódł oczyma i ręką po widzialnych obszarach zboża, po drzewach sadu, których gałęzie gięły się już od owocowych zawiązków, i począł bezsilnie narzekać:
— Wszystko to jego, wszystko to miał... Dla niego rośnie to zboże, dla niego dojrzewają owoce, pachną kwiaty... Jego ta glina, ten wiatr, ten szum... Cała tu ziemia na niego czeka, dziedzina pradziadowska... Czegóż jeszcze chciał? Czego poleciał szukać?..
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.