Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/336

Ta strona została uwierzytelniona.

karabinów. Cedro powitał Wyganowskiego, jak rodzonego brata. Kapitan był jeszcze bardziej zawiędły, niż w Saragosie.
Twarz jego w marszach i na wietrze zczerniała i zeschła. Wydatne kości policzków i szczęk nadawały jej wyraz grozy i surowości nieubłaganej.
Uśmiech anielskiego uradowania, który na ustach zmartwychwstał na widok młodego Cedry, był czemś nad wyraz dziwnem i niespodziewanem w tej twarzy srogiej. Podobnie w sposób niezwykły brzmiał głos jego, gdy przyszło witać i rozmieszczać przybyszów. Ale za chwilę już postawa i brzmienie głosu wróciły do dawnej sztywności.
Kapitan Wyganowski zajmował w zamku Morelli małą izbę narożną z oknami, wychodzącemi we dwie strony świata. Widać było stamtąd miasteczko, u stóp góry rozłożone, i drogi do niego prowadzące. Kapitan miał tu łóżko, stoliczek i dwa krzesła. Kazał zaraz wnieść do tej izby drugą pościel i zaczął gościć młokosa. Krzątał się po kątach, przygotowując strawę, wycierał szklanki, znosił jakieś przybory. Cedro przypatrywał mu się z pod oka, leżąc na tapczanie.
Wyganowski rzekł:
— Ktoś mi tu mówił, tfy! na psa urok, że cię w potyczce ubili. Na szczęście kłamstwo.
— Niezupełnie. Było mi trzy ćwierci do śmierci.
— No, żartuj zdrów! Wyglądasz, jak koń andaluzyjski, dobrze pasiony kukurydzą.
— Kula mię durch przeszła.
— Kula — to głupstwo. To jakby cię febryczny dreszcz przeszedł.