Wyganowski prędko przełknął powietrze.
— Czy ja do kraju?... Tak, ja... do kraju... — wyszeptał suchemi wargami.
Wszedł oficer służbowy z raportem o rozmieszczeniu w zamku koni ułańskich. Wyganowski rozmawiał z nim już głosem tak ostrym, nieubłaganym i twardym, jakby to innego człowieka był dźwięk mowy. Po załatwieniu formalności i wyjściu oficera wrócił do poprzedniego wątku:
— Spadłeś mi, jak z nieba! Sam nawet nie wiesz, jak wielką mógłbyś mi oddać usługę.
— Jestem gotów do każdej.
— Ba! Jeśli się zdarzy, że pójdziesz stąd w stronę właściwą. Jaka jest dalsza twoja marszruta?
— Mam przejść drogę do Tortozy, dać wieść o tobie i innych po drodze załogach. Potem wracam do Saragosy i do pułku.
— Do Tortozy, do sztabu Suchefat’a!... — wołał z radością Wyganowski.
— O cóż idzie?
— Bracie! Przecież tam może być dla mnie od dawien dawna dymisya i leży w jakiej kancelaryi. Komunikacye nasze z Francyą były tak długo zerwane... Mówiłeś, że kresy pocztowe zostały dzięki twoim staraniom nawiązane... Może właśnie nadeszła.
— W takim razie ruszam jutro.
Wyganowski rozpostarł ramiona i zaśmiał się w głos, jak dziecko. Ale za chwilę był już sobą.
— Żartujesz, braciszku! Gdzieżbym cię mógł stąd puścić bez wypoczynku.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/338
Ta strona została uwierzytelniona.