— Jutro jadę. Bylem się dziś wyspał z żołnierzami. Konie wytchną...
Mówił to już prawie we śnie pogrążony, choć widział jeszcze Wyganowskiego twarz bladą. Spał, jak kłoda, aż do południa następnego dnia. Obudził go straszliwy upał lipcowy, buchający do izby oknami. Cedro siadł na posłaniu rzeźki i zdrów, silny, rzeczywiście, jak andaluzyjski rumak. Z rozkoszą myślał o przygodach, które go czekają jutro, pojutrze, nim się do Tortozy przedostać potrafi. Wszedł Wyganowski. Już we drzwiach mówił:
— No, ale ten twój Gajkoś! Jabym go, szelmę, pierwszego przypiekać kazał. Jeżeli to prawda, co on tam moim Wickom rozpowiada...
— Cóż takiego? — śmiał się Krzysztof.
— Wyszedłem na lustracyę zamku i zastałem już wszystkich przy butlach. Pyszne rzeczy, bo nie oni jego, lecz on ich podejmuje: ma on ze sobą przednie wino.
— O, to wiadomo...
— Minę ma, jak byk, przeznaczony na arenę w Burgos. Takiego kwiatka jużem dawno między naszymi nie widział. Siedzi sam wśród moich piechurów, ssie dym z cybucha, kiedy niekiedy pociągając tęgie łyki z kubka, a właściwie z półkwarcia. Gdy zaczyna mówić, dym cedzi mu się przez wiechy wąsów i okrąża czerwony nochal. A zakwitł mu różnobarwnie na drogich winach — ani słowa.
— Życie mi uratował.
— Gdzie?
— Pod Burviedro. Byłem stratowany na śmierć.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/339
Ta strona została uwierzytelniona.