jedno życie ode mnie wyprosił. Całym miasteczkom, całym wsiom na jego słowo przepuszczałem. Chce mi się teraz wielką przysługą odwdzięczyć. Dasz mu w rękę dymisyę, jeśli nadeszła, — i nic więcej. On mi ją przyniesie.
Mówiąc to, wsparł ręce na ramionach Cedry i uśmiechał się z głębi duszy.
— Dobrze — powiedział Krzysztof: — spełnię to wszystko. A jakże myślisz stąd się wydostać? Boć sam jeden nie wyjdziesz, a oddział, ile wiem, musi tu jeszcze długo wartować, aż do rozkazu.
— Tak, aż do rozkazu. Ten sam człowiek, don Jose, wywiedzie i mnie. Ma on już dla nas obudwu przygotowane paszporty generałów hiszpańskich Villacampy i Barsoncourta na przejście do Tortozy. Zwierzyłem mu się z całej duszy swojej. Pojął mię, jak brat rodzony.
— Ha, skoro tak, to dawaj go żywo. Dziś na noc idę.
— Co znowu? — wzdragał się Wyganowski obłudnie.
— Chcę i ja być coś wart w twoich oczach. Dobrzem się swego czasu przespał u Panien Jerozolimskich pod strażą tej szpady.
— Chodź ze mną do kraju... — zagadnął cicho Wyganowski.
— Nigdy! Wołaj tego człowieka.
Kapitan skinął głową i wyszedł. Cedro udał się do swoich ludzi z rozkazami:
— Konie tęgo paść, zbroje trzymać w pogotowiu, o zmroku marsz — marsz!
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/342
Ta strona została uwierzytelniona.