Zawadzając o każdy przystanek, choćby najmniejszy, pociąg zbliżył się wreszcie do stacyi Sapy, centralnego punktu zjednoczenia trzech gałęzi kolejowych. Raduski, zaznajomiony ze wszystkimi towarzyszami drogi w przedziale «niepalącym» klasy trzeciej, ilekroć wstrzymywano bieg pociągu, wysiadał dla zwiedzenia bufetów, często zaopatrzonych tylko w piwo i kiełbasy, do złudzenia imitujące postronki z węzłami, któreby primo tygodniami moczono w wodzie morskiej, a secundo miesiącami suszono na słońcu afrykańskiem. Kupował tam, co się dało, nie dla siebie zresztą, lecz dla dzieci w wagonie, dla damy w wyświechtanej salopce, dla starego jegomości, niewiadomej kondycyi, w baranach, dla dwu chłopów, zdążających do sądu w mieście, dla kucharki, wiozącej ryby w ogromnym koszu, a nawet dla żyda, prawdopodobnie trzy razy starszego od konstytucyi rzeszy prusko-niemieckiej, który budził się kiedyniekiedy, stękał i tarł swe pałąkowate plecy o poręcz ruchem do najwyższego stopnia prowincyonalnym. Głównym interlokutorem Raduskiego był pan w baranach. On to wymawiał każdorazowo imię stacyi, do której się zbliżano, wskazywał palcem, uzbrojonym w paznokieć od dawien dawna niepozbawiany ani bystrego wzrostu, ani srogiego zabarwienia — i mianował usty wsie i folwarki