Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

Czasami w tłumie migał jakiś kontur, jakiś profil znajomy, doskonale znany i przejmował serce dreszczem śmiesznego bólu, trwogi, wstydu. Chwila mocnego skupienia uwagi rozpraszała ułudę: to nie jest tamten człowiek... Z tamtym obcowało się często, znało się go dobrze, albo cierpiało się z jego powodu jeszcze bardzo niedawno, ale w odległości trzystu mil od stacyi Sapy. I już tamto wszystko zostało nieskończenie daleko... W innej znowu chwili przesuwało się oblicze bez wątpienia w tych stronach widziane za czasów dzieciństwa, czy wczesnej młodości, ale tak przez długi szereg lat we wspomnieniu zatarte, tak zestarzałe i odmienione, że snuło się w oczach, niby dziwaczne jakieś złudzenie, niepokoiło pamięć, jak przykra chimera, wymykająca się z objęć myśli. Zagarnięty przez świeży przypływ osób, Raduski wszedł do poczekalni klasy drugiej i nie oparł się aż w najdalszym jej kącie. Była to hala wielka i bardzo wysoka. Szereg kolumn dzielił ją od drugiej, gdzie składano pakunki. Przy drzwiach głównych znajdował się duży szynkwas, zwany także bufetem. Ozdobne sklepienie tej sali pokryte było plamami wieloletniego kopciu naftowego, ściany jej zczerniały, jakby do ostatniego włókna przejęte dymem z cygar i papierosów, sprzęty umalowane jednostajną olejną farbą, nosiły ślady i znaki czegoś, niby pracy i zużycia. Raduski siadł na wyplatanej ławeczce, tobołek umieścił pod nią przy nogach i znowu zapadł w ów stan szczególny, który możnaby chyba nazwać gorączkowem marzeniem. Gwar publiki, płynącej niewyczerpaną falą, skupiał się w tamtem miejscu, zlewał w jednostajne brzmienie i pod zczerniałym sufitem cicho huczał, jak tony organów wiej-