Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/029

Ta strona została uwierzytelniona.

łym obszarze skorupy śniegowej leżały po wierzchu żółtawo-bure płaty i smugi, z kształtu przypominające jakby ułamane i zardzewiałe groty dzid tytanicznych, któremiby w ciągu nocy zimowych walczyły ze sobą płanetniki wichrem porwane. W dali, w dali szarej, bez cienia błękitu, tkwiły topole, ze mgły ledwo wydzielone, jak obdarte pióra, idące alejami dokądś, na kraj świata. Bliżej, stały w polach tu i owdzie małe zagajniki brzozowe, albo samotne i napół uschnięte dzikie gruszki
Czarno-sine wystrzępione, pierzaste kłębiące się chmury mknęły na niebie w poświstach ostrego wiatru. Niekiedy przelatywał obłok czarniejszy, niż inne, wlokąc za sobą przez martwe pola cień swój żałobny. Kiedyindziej, licho wie skąd, leciały krople deszczu nieliczne, rzadkie, dziwnie chłodne. Krople te cięły w twarz, niby grad, a do szyb wagonu przystawały w formie ostrych kryształków i długo się na nich szkliły. Czasami wśród zwałów chmur odsłaniał się nieforemny strzępek śmiertelnie bladego błękitu i prędko ginął z przed oczu. Raz tylko wyłamał się z pomiędzy obłoków i spadł na ziemię jasny promień słońca. W postaci wielkiej białej plamy gnał wśród równin, ścigany przez gęste cienie, roztrącał matowe, przygasłe, zatrzymane w chmurach, jakby chorowite światło dzienne. Leciał po śniegach, po martwych skibach, po przeziębłych i zeschłych szkieletach krzewin, po badylach i źdźbłach, śpiących w letargu, nie znajdując miejsca, niby gołębica Noego, gdzieby wytchnąć i żywej ziemi, którąby mógł ogarnąć i ukochać miłosnem światłem swojem, z niczego rodzącem wiekuiste życie.
W ślad za tym promieniem szły oczy Raduskiego