noc... Drzewa wiekowej, miejskiej alei skończyły się. Błotnista szosa ciągnęła stamtąd między głębokimi rowami w martwe grunta, nie ozdobiona ani jedną krzewiną. Strupieszały lód stał jeszcze na kałużach, ale już rozłaził się pod stopą. W brózdach i kanałach szeptały cicho drobne ścieki wody. Z południowej strony tchnął ciepłem dobry wietrzyk, ogrzewający nietylko ziemię, ale i biedne serce ludzkie. Raduski przeżywał istotnie rozkoszną chwilę. Wybaczył życiu wszystkie zniesione cierpienia, nie lękał się przyszłych, czuł, jak mocno spojony jest z owym dawnym uczniakiem, o którym tegoż dnia sądził, że nic z nim samym nie ma wspólnego. Rozpychała mu piersi fizyczna i duchowa satysfakcya wędrowania w ciemną noc przez głuche pola. Ileż to razy chodził tą drogą latem i zimą, niosąc w sobie zupełnie tę samą uciechę! Obecna była tylko daleko głębsza i większa. Jak nigdy czuł się na siłach do zaczęcia nowego życia, do pracy podwójnej, potrójnej, z czterykroć mocniejszym uporem miłości. Plany, dawno, całymi okresami czasu roztrząsane, w tym momencie staliły się, przeistaczały prawie w czyny, jak żelazo młotem obrobione, skoro je nareszcie cisnąć w wodę. Gdy tak szedł głęboko w sobie zatopiony, usłyszał raptem na drodze i obok wśród pola chyże kroki. Stanął i patrzał w ciemność. Wtem prędzej uczuł, niż dostrzegł przed sobą wysokiego człowieka.
— Panie, — rzekł ten człowiek — gdzież to pan idzie?
Raduski, przywykły do napaści nocnych i obrony, z brzmienia głosu poznał, że to jest mężczyzna z wielką siłą fizyczną. To też niezwłocznie prawą ręką dobył
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/036
Ta strona została uwierzytelniona.