rewolwera. Szybkimi krokami, spoglądając naokół, ruszył ku miastu i prędko stanął w alei. Wiatr smutnie huczał między konarami. Idącemu wydawało się wtedy, że to był chyba sen, ale rwanie w obojczyku i zdrętwiałość w palcach mówiły o rzeczywistości aż nadto dobitnie.
Zatrzymał się pod jednem z drzew, wsparł o pień plecami... Ręce jego zwisły bezwładnie, głowa upadła na piersi. Niewymowne jakieś osłupienie, sąsiadujące z głupotą, cisnęło mu gardło, jak przed chwilą ręka złodzieja, wydusiło z piersi jęk, a z głowy myśl, płonącą mimo wiedzy i woli, podobnie, jak płynie łza z oka:
— Takżeś mię to przywitała?...
Wkrótce szedł dalej i znalazł się w ulicy przedmieścia. Nie spotykał nikogo, ale w domach czuwano jeszcze. Za parkanami i okiennicami tu i owdzie płonęły światła. Na krzywą uliczkę, prowadzącą do miasta, padały smugi blasku, oświetlając liczne koleje, wyżłobione w niemałem błocie. Obok prawej połaci domów tulił się przy murach wąziutki chodniczek z kamieni drobnych i rozkruszonych. W pewnych miejscach, nad pewnymi rynsztokami, u stóp wiadomych parkanów, wśród najtragiczniejszego bajorka, trotuarek ginął, jakby ulegając grozie przemagającej siły złego na jednego. W tych miejscach były przecież niejakie szlaki, zwykle gzygzakowate, albo tworzące zawiłe kombinacye skoków, znajomość których ogromnie ułatwiała podróż i chroniła nogi od przemoczenia. Wspominając sobie owe środki komunikacyjne, Raduski trafił na ulicę pryncypalną. Pierwszy urok, jaki wywarło nań miasto rodzinne, już
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.