Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/043

Ta strona została uwierzytelniona.

kradzieży, tym razem znacznej. Jakże nędznem uczuciem jest litość...! Matka jałmużny, która usuwa z drogi naszej widok, dręczący czułość, a zarazem silnie podnieca subtelny egoizm ambrozyą pewności swych cnót...
Tak myśląc, szedł dalej uliczką i zbliżył się wprost do innego budynku na drugiej stronie szosy. Była to chałupa zapadnięta w ziemię. Okno jej stało na równi z błotem, do sieni zstępowało się po schodach, wyżłobionych w temże błocie. Duża izba mieściła widać kilka rodzin. W jednym kącie ktoś, mężczyzna czy kobieta, odgrodzony koniecznem przepierzeniem z desek, leżał na drewnianym szlabanie. W drugim, obok pieca, za parawanikiem z plecionych prętów, na wspólnym sienniku chrapało zapewne małżeństwo pod obdartą kołdrą watową. Przy tem ich łożu sterczała komoda z szufladami, widocznie mebel rodzinny... Pod samem oknem na stole, okrytym serwetą w różowe kwiaty, stały dwie «baby», dużo kiełbas, kiszka, salceson, butelki z wódką, chleb i placki. W głębi siedział człowiek zgrzybiały i, trzymając w lewej ręce dłutko, w prawej młotek, wykuwał litery na marmurowej tablicy pomnika. Wielką jego czaszkę, łysą jak kolano, z czoła oświetlał płomień lampki, ustawionej w środku samej płyty. Napis był długi, początkowe litery duże i grube. Raduski nie mógł odczytać tytułów zmarłego do nieśmiertelności, gdyż cały monument wierzchołkiem swoim zwrócony był w stronę okna. Starzec kuł pracowicie. Palce jego lewej ręki były mocno wytężone, jak gdyby grał na jakimś instrumencie, prawica wznosiła się i opadała stałym, równym, istotnie maszynowym ruchem. W ciszy nocnej słychać było szczęk uderzeń żelaznego młota