zobaczyć twarz szewca, ale jej pod wielką czapką nie dojrzał.
— To się ta i ładnie nazywa, Jezus ci Marya! No, a i cóż ty ojca, matki nie masz?
— Ojca mam, ale mój ojciec... on głupi jest.
— Jakże to głupi?
— On ma głupie głowę. Lata ciągle bez koszuli, a czasem to i bez portek od wsi do wsi, na pole...
— Ehe... waryat!
— Może być waryat. Czemu nie?
— No a matka cóż robi?
— Co ona może zrobić taka matka? Trochę handluje, trochę idzie do roboty, trochę na żebry. W chałupie jest całkiem paskudna bieda. Tam tych dzieci, moje szostry i braty jest, albo ja wiem, z dziesięć...
— A ten twój majster cóż to jest twój krewny?
— Trochę krewny z moją matką. Ona jemu poprosiła bardzo ładnie, to on mię wziął do terminu. Ja już cztery lata siedzę na ten stołek. Aj, Szymek, Szymek...
— Cóż on, para, szewc jest choć i ten twój majster, a nigdy go tu niema, tylko ty, widzę, zawsze łatasz te buciory. Gdzież on się obraca na ten przykład teraz?
— Cicho, nie gadaj! Co tobie do tego, gdzie on chodzi, co tobie dyabli do tego! Ty chodzisz do swoje fabrykacye, on chodzi do swojego interesu...
— Yhy — ty głupiemu powiedz, do jakiego to on interesu chodzi. Ja niby nie wiem! Przecie wszyscy gadają, że to niby sklepik trzyma, buty łata, a czem innem się trudni.
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/046
Ta strona została uwierzytelniona.