— Co nie mają wleźć! Oni będą trochę za ciasne, ale wlezą na twoje nogi. Ale ty oddasz, na sumienie, oddasz?
— Cóż ci to nie mam oddać? Pokaż ino te buty.
— Ty w nich możesz iść do samego kościoła.
— Ale, prawda była! Pójdę do kościoła... To mi psiatreść na amen wyszło z głowy...
— Co takiego?
— No, jakże ja mam iść do kościoła w twoich butach? Przecieś ty, widzisz, żyd.
— No to co z tego, że ja żyd?
— Nie pasuje, rozumiesz? W żydowskich butach do kościoła nie pasuje. Jeszczebym oślepł w samo podniesienie, albo ta co...
— Bez co tak? Przecie nie kradzione.
— E... nie kradzione, ale jeszcze gorsze, bo żydowskie. U nas, widzisz tak: katolik to katolik, — niema gadania. Kupiłeś — to insza stacya, to już twoje, katolickie. A w żydowskich butach do kościoła... niema, niema!
— No, co to szkodzi. Na to jest sposób, ty masz teraz pieniądze, daj mi czterdzieści groszy i weź buty. My sobie oba powiemy, że to twoje, kupione. Po świętach ty mi buty odniesiesz, a ja ci oddam pieniądze. Tylko ja się boję, czy ty oddasz te buty... Szymek, ty wiesz, onby mi ze łbem obdarł...
Raduski zaśmiał się prawie na głos, gdy stamtąd odchodził. Posunął się jeszcze o kilkanaście kroków dalej. Były tam już tylko place i płoty. Z folwarku dolatywało ujadanie psów. Ból w ramieniu zbudził się znowu, niby sygnał ostrzegający. Raduski zawrócił ku
Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.